PJN, Gowin i Wipler ogłosili na
sobotę połączenie swych potencjałów. W
Warszawskiej hali Expo odbędzie się spęd wszystkich zainteresowanych, ma być
podobno półtora tysiąca ludzi. Pewnie będzie to gwóźdź weekendowych serwisów
informacyjnych, co od organizatorów wymagać będzie kreatywnego podejścia do
zagospodarowania miejsc, bo główna hala pomyślana została dla trzykrotnie
większego audytorium. Wprawdzie jeszcze
dzisiaj Paweł Kowal twierdzi, że nie zakończył dotąd rozmów programowych, ale
wszyscy zainteresowani są pewni, że dzięki temu aliansowi osiągną sukces w
nadchodzących wyborach. Czekaj, czekaj, Gowin przed chwilą powiedział w trakcie
konferencji prasowej, że to jego inicjatywa. Będzie się działo.
Ciekawym jestem, po co PJN, Gowin
i Wipler bawią się w takie rozgrywki. Daleko im do groteski lat
dziewięćdziesiątych, gdzie liczne stronnictwa zmieściłyby się do małego busa
(na kanapie, tudzież przy stoliku kawiarnianym), lecz w dzisiejszych czasach
budowanie nowego stronnictwa bez zaplecza (zwłaszcza finansowego) skazane jest
na niepowodzenie. Dla powyższej trójki jest to oczywiście walka o polityczny
byt, inaczej grozi im zepchnięcie w stronę politycznego planktonu, gdzieś w
odległe zakątki galaktyki, skąd nie ma powrotu.
Gowin, najbardziej charakterny,
budzi raczej negatywne skojarzenia elektoratu (sam pamiętam oburzające słowa
ówczesnego Ministra Sprawiedliwości, który stwierdził, że „w nosie ma literę
prawa”). Zresztą jego urzędowanie wciąż odbija się czkawką w sądownictwie.
Błędnie przeprowadzona reforma sądownictwa (i zniesienie kilkudziesięciu sądów
plus przeniesienie samych sędziów) doprowadziła do sytuacji, w której setki
tysięcy postępowań może okazać się dotkniętymi nieważnością. W procedurze to
zarzut najcięższej wagi, dla polityka sprawującego taki urząd w demokratycznym
państwie prawa powinien to być pocałunek śmierci. Ten były doktorant Wojciecha
Roszkowskiego (autora jednego ze słabszych podręczników do historii ostatnich
lat, a na pewno najbardziej rozpolitykowanego) nie jest też porywającym tłumy
trybunem.
Kowal kroczy ostatnio od porażki
do porażki, ostatnie wybory uzupełniające skończyły się dla PJN upokarzającym,
przedostatnim miejscem. Wipler z kolei ponosi konsekwencje swojej zbyt słabej
głowy (tu mała rada na przyszłość. W czasach, gdy od ojca wymaga się czynnego
uczestnictwa w wychowaniu dziecka, dzieci się nie „oblewa”, tym bardziej
dopiero co zawiązanych ciąż).
Nie wiem, na co liczy Kowal,
Gowin i Wipler. Polska scena polityczna zawęża się coraz bardziej. W wyborach w
1991 r. mandaty zdobyło 29 komitetów (czy ktoś to jeszcze pamięta?). Tylko dwa
komitety zdobyły więcej niż 60 mandatów (UD i SLD). Jeśli doliczyć WAK, PC i
PSL, to zwycięzcy wyborów sprzed dwóch dekad rządzą do dziś, zmieniły się tylko
szyldy. Jedynym wyjątkiem jest tu partia Palikota, tylko że wsparł ją swoimi
milionami założyciel (tzn. najpierw przyznał, że wyłożył kilkanaście milionów z
własnych pieniędzy, po czym stwierdził, że został źle zrozumiany; węszę związek
z lekturą ordynacji wyborczej).
Przed nami dwa lata naszpikowane
wyborami. Skarbnicy partii nerwowo przeliczają tabelki w excelu, sztaby
wyborcze powoli zaczynają opracowywać plany. Nawet liderujący w sondażach PIS
zaczyna zachowywać się nieco nerwowo, krążą pogłoski, że skarbnik (jednocześnie
ojciec Perfekcyjnej Pani Domu) wypadł z łask Prezesa.
Jak przeprowadzić kampanię
wyborczą bez zaplecza finansowego, mając raptem trzech europosłów i czterech
posłów? W historii III RP nie mieliśmy jeszcze przypadku takiego nagromadzenia
wyborów. Maj 2014 (wybory do PE) stanowić będzie tylko preludium do ostatecznej
rozgrywki rok później, kiedy wybierzemy prezydenta i parlament. Wybory
samorządowe będą tylko kolejnym przerywnikiem drenującym kasy partii przed
ostatecznym zwarciem. Kto nie ma kilkudziesięciu milionów złotych na kontach,
niech nawet nie wchodzi do rozgrywki, bo będzie musiał licytować zbyt wysoko.
Nawet TR, PSL i SLD nerwowo zerkają na kalendarz, bo ich kieszenie mogą się
okazać zbyt płytkie. W tym towarzystwie nowa inicjatywa zdaje się być skazana
na pożarcie.
I w tym wszystkim może być
metoda. W ostatecznej rozgrywce może okazać się, że frontmani zasilą szeregi
niedawnych konkurentów, skazując swój niedawny matecznik na polityczny niebyt.
Jeśli dzisiaj w ten sposób można dochrapać się nawet pozycji w rządzie, może
okazać się, że metoda ma sens. Pora więc chyba zacząć obstawiać, kto przyjmie
uciekinierów z okrętu, pod którego budowę ledwie co położono stępkę, chyba że
wierzymy, że same idee są w stanie wprowadzić partię do parlamentu.
Przypominam, o Njusaczowej zimowej ofensywie. Na blogasa podrzucamy masę textów, niektóre bardzo ciekawe.
Zachęcam do pozostania z nami, bo to nie jest nasze ostatnie słowo :)
Ostatnie notki: