wtorek, 20 sierpnia 2013

(Podobno) to koniec kryzysu


To post, który już wcześniej gdzieś indziej opublikowałem, ale szanownie panujący Njusacz poprosił (żeby nie powiedzieć "wykręcił mi rękę") aby go tu re-postować, co niniejszym czynię.
Jeżeli jeszcze ktoś tego nie zauważył, to w wakacje oficjalnie ogłoszono koniec „kryzysu” (cokolwiek to słowo miałoby oznaczać). Tak, tak, tego samego kryzysu, którego najpierw wogóle miało nie być, a potem miał nigdy się nie skończyć. Co więcej, te same osoby, które jeszcze niedawno przekonywały, że gospodarka znalazła się na równi pochyłej, właśnie z gracją zmieniają obóz i obecnie dostrzegają przed Polską tylko świetlaną przyszłość.
Żeby nie było niejasności – ja również spodziewam się ożywienia i nawet sądzę, że wzrost może ostatecznie okazać się wyższy od obecnie panującego konsensusu, oscylując w pobliżu 3% w przyszłym roku (konsensus: 2,0-2,5%). Dlatego z pewnością nie zamierzam polemizować z coraz bardziej optymistycznymi prognozami. Zdecydowanie bardziej jednak zastanawia mnie to, że wspomniana powszechna i nagła wiara w ożywienie jest oparta na wciąż mizernych i niepewnych podstawach, zupełnie nie przystających do towarzyszącego jej medialnego szumu. Z jakiegoś względu większość dziennikarzy i przynajmniej część inwestorów nagle dała się przekonać, że kilka lepszych danych z kraju uzasadnia odtrąbienie kryzysu. Moim zdaniem to błąd.
Dlaczego sądzę, że wbrew pozorom niewiele się zmieniło? Dane z Polski, które pojawiły się w ostatnich tygodniach, rzeczywiście były lepsze od oczekiwań, lecz w większości przypadków trudno mówić o dużych niespodziankach. Co prawda z każdą publikacją media nakręcały się w swoim optymizmie, jednak zupełnie bezpodstawnie. Zresztą wystarczy spojrzeć na poniższy wykres, który pokazuje skalę zaskoczeń dla poszczególnych wskaźników. Te niespodzianki są mierzone jako różnica między rzeczywistym wynikiem, a konsensusem prognoz z ankiety Bloomberga.
Mała uwaga dla wielbicieli statystyki – ta różnica jest dzielona następnie przez odchylenie standardowe każdego z błędów prognoz po to, aby uniknąć sytuacji, w której porównujemy jabłka z arbuzami. W końcu jedne wskaźniki (np. sprzedaż detaliczna) są zdecydowanie bardziej zmienne niż inne (np. zatrudnienie) i dopiero po podzieleniu ich przez wspomniane odchylenia standardowe otrzymujemy porównywalne wyniki.
W skrócie i dla uproszczenia można przyjąć, że o istotnym zaskoczeniu należy mówić gdy na powyższym wykresie niespodzianka przekracza wartość 1 (tj. jedno odchylenie standardowe). Jak widać nie zdarzyło się to w przypadku żadnych z najważniejszych wskaźników, dla których agencja Bloomberg publikuje konsensus prognoz z odpowiednią historią. Co więcej, spoglądając w całkiem nieodległą przeszłość, można byłoby się łatwo przekonać, że podobne niespodzianki w danych pojawiały się choćby na początku roku, jednak wkrótce po nich zobaczyliśmy serię już zdecydowanie gorszych danych. Dlatego też sam fakt pojawienia się kilku niezłych wskaźników bynajmniej nie jest wystarczający aby ogłosić „koniec kryzysu”. Tym bardziej, że podobnych fałszywych sygnałów widzieliśmy aż nadto.
No dobrze, skoro nie do końca zgadzam się z tym, że ostatnie dane są jakimś rewolucyjnym zaskoczeniem, to dlaczego widzę podstawy do silniejszego niż zakłada konsensus wzrostu w 2014 roku? Powodów jest kilka, choć można je podsumować w dwóch punktach (niewiele mających wspólnego z ostatnimi danymi z polskiej gospodarki):
  1. Po pierwsze (umiarkowanym) optymizmem może napawać seria niezłych danych z Niemiec i Stanów Zjednoczonych. Jeżeli te gospodarki staną w końcu stabilnie na nogach, to co by się nie działo, Polska i tak ma duże szanse wyjść na prostą.
  2. Niezależnie od ostatnich danych na krajową gospodarkę już oddziałują zmiany w polityce gospodarczej, których pełne efekty zobaczymy dopiero za kilka miesięcy. Po pierwsze chodzi tu o obniżki stóp procentowych. Tak, wiem – zaczęły się zbyt późno i sam cykl pozostawia wiele do życzenia, ale ostateczny efekt jest taki, że stopy są istotnie niższe. Po drugie, dzięki nowelizacji budżetu tempo obniżania deficytu będzie w tym i przyszłym roku wolniejsze (czytaj bardziej pozytywne dla PKB) niż wcześniej zakładano. Te dwa czynniki same w sobie uzasadniałby przyspieszenie wzrostu PKB o dobrych kilka dziesiątych punktu procentowego.
Innymi słowy, jeżeli tak jak ja wierzysz we wzrost w Stanach lub jesteś przekonany o choćby częściowej skuteczności polityki fiskalnej i monetarnej w Polsce, to masz dobre argumenty aby spodziewać się ożywienia w kraju. Jeżeli z kolei uważasz, że wzrost zagranicą to tylko żałosne mrzonki, a rząd i tak nie jest w stanie niczego dobrze zrobić, to lepiej trzymaj się obozu pesymistów. Tylko nie mieszajmy w to ostatnich danych i nie łudźmy się, że mamy już do czynienia z sygnałami, które rozwiewają wątpliwości co do wzrostu w kraju. Tak jak jeszcze trzy-cztery miesiące temu obawialiśmy się zagrożeń ze strefy euro lub Chin, tak i teraz te same zagrożenia są wciąż obecne. I chyba bardzo szybko nie znikną…