Dla osób, które zawitały tutaj po raz pierwszy: mam za sobą 20 lat w biznesie, od Polski po Azję. Opowiadam prawdziwe historie o budowaniu firmy od zera, o realiach rynku i lekcjach, które mnie ukształtowały, a Tobie mogą pomóc.
Wszystko naprawdę się wydarzyło. Imiona i detale oczywiście zostały zmienione dla dyskrecji.
Interes do zrobienia
— Leny, jest interes do zrobienia.
Podniosłem wzrok znad monitora. Nawet nie usłyszałem, jak weszła.
— Super — zerwałem się od biurka, nie gasząc go.
Trzeci dzień z rzędu te same kolumny, te same marże, te same przewidywalne ruchy w chińskim biznesie. Kursor mrugał ospale na ekranie. A teraz Marta stała w drzwiach z tym swoim uśmiechem, który zwykle oznaczał kłopoty. Albo przygodę. Albo jedno i drugie.
— Teraz to będzie B-O-M-B-A. Zobaczysz!
— Zamieniam się w słuch — dodałem — zrobić ci drinka?
Wiedziałem, że powie tak. Marta nigdy nie odmawiała swojego ulubionego koktajlu. A kiedy przychodziła z "interesem do zrobienia", zazwyczaj kończyło się to tym, że następnego dnia budziłem się z nowym projektem, którego wcale nie planowałem.
Ale zanim opowiem, jak tym razem wkręciła mnie w spotkanie z facetem z Tel Awiwu, muszę wam przedstawić samą Martę. Bo bez zrozumienia, kim ona jest, nie zrozumiecie, dlaczego w ogóle się zgodziłem.
Pani Kierownik
Poznałem ją około 2010 roku, gdy pojawiłem się u nich w kombinacie późnym wieczorem. Miałem spotkanie z moją eM, ale przyszedłem za wcześnie.
Nie dało się jej nie zauważyć.
Stała tyłem. Jakieś 170-172 cm wzrostu, długie, proste, jasne włosy opadały na ramiona. Szczupła sylwetka, długie nogi, quasi kowbojskie buty. Rozmawiała przez telefon, delikatnie kołysząc się — prawie niezauważalnie — ale w tym ruchu była jakaś pewność.
Pachniało czymś, co przypominało „New Hope", którym pachniała także eM.
Podszedłem bliżej.
Odwróciła się. Jasne oczy, bardzo długie czarne rzęsy i ten niesamowity uśmiech — rozbrajający, promienny. Młoda Julia Roberts, pomyślałem.
Położyła palec na ustach. Gest delikatny, ale stanowczy, który odebrałem jako niewypowiedziane na głos: gościu, nie waż się teraz odezwać.
W ciszy „akwarium" usłyszałem:
— I to tyle? — mówiła do telefonu spokojnym, lodowatym głosem. Takim, którym mówi się do kogoś, kto właśnie przekroczył linię. — Tylko tyle jesteś mi w stanie zaproponować?
Pauza. W słuchawce ktoś coś tłumaczył.
— Nie przerywaj mi, proszę, bo słyszę, że się zapomniałeś.
Jej ton nie uległ ociepleniu.
— Słuchaj, ja nie będę traciła czasu na twoje tłumaczenia. Albo jutro rano na mojej skrzynce wyląduje poprawiona oferta, albo twoja firma będzie miała poważne kłopoty, bo wszystkie nasze zakupy przekieruję do X, z którymi właśnie wynegocjowałam -10% od twoich cen.
Prawie usłyszałem, jak po drugiej stronie ktoś przełyka ślinę.
Odłożyła telefon. Nie rzuciła. Odłożyła. Z gracją.
I w tej samej sekundzie — jakby ktoś przełączył kanał pilotem — wyciągnęła rękę w moją stronę:
— Cześć, jestem Marta, a ty?
Głos ciepły. Uśmiech szeroki. Dwie osoby w jednym ciele.
Pani Kierownik i Pani Marta.
— Jestem facetem eM — odpowiedziałem.
— O! Cieszę się, że wreszcie się spotykamy. Dużo słyszałam o
tobie. — Po czym od razu: — Co jako fachowiec sądzisz o mojej rozmowie?
Uśmiechnąłem się.
— Nie słyszałem drugiej strony, ale ty nie dałaś mu żadnych
szans. Respekt.
— Miło słyszeć, ale to była bułka z masłem — machnęła ręką.
— Nie miał żadnych argumentów. My jesteśmy jego głównym odbiorcą. Obiecał mi na
początku roku, że zaktualizuje swoje ceny, gdy spadną mu koszty zakupu ABC.
Właśnie się dowiedziałam, że spadły, a on... „zapomniał” mi zaproponować nowe
ceny.
Znów ten uśmiech. Niewinny jak u Bambi.
— To postanowiłam mu się przypomnieć.
Pomyślałem: za tymi oczami ukrywa się prawdziwa biznesowa assassynka.
— Już mi się podobasz — powiedziałem. — Zostańmy
przyjaciółmi.
Nie wiedziałem wtedy, że ta znajomość przetrwa do dziś.
Kobieta kameleon
Przez kilka lat Marta zachodziła do nas wieczorem raz lub
dwa w miesiącu. Siadała na kanapie i opowiadała o swoich przygodach.
Miała w sobie coś, czego nie da się kupić w żadnym sklepie,
ani tym bardziej wyuczyć na modnych aktualnie eventach rozwoju osobistego.
Wchodząc do pokoju, wypełniała go energią. Nie tą nachalną, męczącą energią
motywacyjnych mówców. Tą prawdziwą. Taką, od której człowiek od razu lepiej się
czuje.
Nowotwór wywołany przez niewłaściwy gen zamienił jej ciało w
pole bitwy. Wyszła z niego oszpecona bliznami, ale z podniesioną głową. Może
perspektywa śmierci nauczyła ją cenić życie? Szukać jego uroków w każdej wolnej
chwili?
Narty w Alpach. Wspinaczka wysokogórska. Fundacja
wspierająca kobiety po chorobie. Jachty, triathlon, pływanie wyczynowe. Tysiące
wydreptanych kilometrów na chyba wszystkich kontynentach.
A wszystko w połączeniu z nieustannym „dowożeniem" w
korpo.
Ale najbardziej fascynowało mnie coś innego: ta kobieta,
która w pracy była zimna profesjonalistą, poza firmą była ciepła jak promień
słońca w bezpośrednim kontakcie poza korpo.
Książę w Prowansji
Pamiętam, jak chyba rok wcześniej, opowiadała nam o swojej rekonwalescencji
we Francji.
— Byłam tam sam na sam ze sobą — mówiła, popijając drinka. —
Pierwszy raz od lat nie musiałam niczego dowozić, nikogo ratować, za nikogo
odpowiadać. Tylko pola lawendy, słońce i ja.
— I co? Nudziło ci się? — zapytałem.
— Przez pierwszy tydzień myślałam, że zwariuję — roześmiała
się. — A potem... nauczyłam się po prostu być.
Pewnego ranka pojechała rowerem do lokalnego sklepiku po
bułki. Mała wioska w Prowansji, kilkanaście domów, jeden sklep. Stanęła pod
drzwiami, opierając rower o ścianę.
W tej samej chwili podjechał starszy pan. Szpakowate włosy,
okulary w rogowej oprawie, lniany garnitur. Wysiadł z roweru z taką gracją,
jakby schodził z tronu.
— Bonjour, Madame — powiedział, otwierając
przed nią drzwi.
— Bonjour, Monsieur — odpowiedziała.
W środku, przy ladzie z pieczywem, zaczęli rozmawiać. On po
francusku z angielskim, ona po angielsku z francuskim. Coś kliknęło. Może to
było to, że oboje kupowali te same bułki? A może sposób, w jaki patrzył na nią
— bez polowania, bez drugiego dna. Po prostu z zainteresowaniem.
— Wie Pani — powiedział w pewnym momencie — moja rodzina
mieszka w tych stronach od trzynastego wieku. Mam winnicę kilka kilometrów
stąd. Może zechciałaby Pani kiedyś wpaść na degustację?
Marta spojrzała na niego i zobaczyła nie arogancję
arystokraty, ale samotność człowieka, który ma wszystko — tytuł, majątek,
historię — a jednak jeździ rowerem i stoi w kolejce po bułki jak każdy inny.
— Z przyjemnością — odpowiedziała.
I tak zaczęła się przyjaźń. Jeździli razem na rowerach po
okolicy. On opowiadał o winnicach, które jego rodzina pielęgnowała przez
stulecia. Ona o Polsce, o biznesie, o tym, jak walczyła z rakiem.
— Wie Pan — powiedziała mu któregoś dnia — w pracy ludzie
widzą we mnie tylko twardzielkę. Kobietę, która nie wybacza błędów i zawsze
wie, czego chce. A ja czasem sama nie wiem, kim jestem.
Książę spojrzał na nią i powiedział:
— Madame,
vous êtes les deux. Jesteś obiema tymi osobami. I obie są
prawdziwe.
Chciał, żeby została dłużej. Oferował gościnę w swoim
château, wspólne podróże, może marzył o czymś więcej. Ale Marta miała inne
plany. Jej własne plany.
— Rozstaliśmy się jak starzy przyjaciele — opowiadała nam. —
Nadal przysyła mi wina. Roczniki starsze niż ja sama. Zawsze z karteczką: "Pour
la femme qui sait être deux".
Dla kobiety, która potrafi być dwiema.
Alpy, śnieg i przypadkowe spotkanie
Tego wieczoru, kiedy przyszła, dałem jej ulubionego drinka,
ona usiadła i zaczęła snuć swoją nową opowieść.
— Byłam na nartach w Alpach. Ferie. Kolejka na wyciąg. Staję
obok faceta. Zanim dojechała gondola, już mieliśmy swoje numery w telefonach.
Uśmiechnąłem się. Typowa Marta, pomyślałem.
— Gadaliśmy przez całą trasę w górę. Inteligentny, dowcipny,
z dużą pewnością siebie. Wiesz, jaką mam na myśli.
Wiedziałem.
— Na imię ma Mike i okazało się, że ma firmę w Tel Awiwie,
skąd zajmuje się biznesem na cały świat.
Słuchałem, popijając swojego.
— I wiesz co? Jak mu powiedziałam, że jestem z Polski, to od
razu zapytał, czy mogę mu polecić kogoś sensownego, z kim on mógłby zrobić
pewien projekt. Szuka partnera, kogoś, kto mu może pomóc.
Spojrzała na mnie. To spojrzenie znałem bardzo dobrze.
— Leny, od razu pomyślałam o tobie.
Wkręcony
Poczułem, jak coś ściska mnie w żołądku.
— Marta, ja teraz siedzę w Chinach. Zajmuję się kilkoma
własnymi tematami oraz moich klientów — zacząłem ostrożnie.
Stawiałem opór bardziej przed samym sobą niż przed nią. Bo
wiedziałem, dokąd ta rozmowa zmierza.
— Wiem, co robisz — przerwała mi. — I dlatego właśnie jesteś
idealny. Mike nie szuka kogoś na etat, tylko łebskiego gościa, który go
wesprze.
— No dobra, a o co chodzi w tym jego projekcie?
— Spotkaj się z nim. Wypytaj — odparła. — Ja już nie powiem
ci nic więcej, bo przyszłam tu nie dla ciebie, a by sobie spokojnie popić
drineczka i poplotkować z eM.
Zrobiła pauzę. Upiła łyk. I dodała:
— Zresztą, ja już mu powiedziałam, że ty chcesz go poznać.
Mike przyleci za tydzień. Spotkanie, obiad, omówicie sobie wszystko. Bez
zobowiązań.
— Marta, jak tak mogłaś! — krzyknąłem.
Tylko się uśmiechnęła. Tym swoim uśmiechem Julii Roberts i
już więcej się do mnie tego wieczoru nie odezwała.
Patrzyłem na nią.
Ta kobieta, która przeżyła raka, zaczarowała francuskiego
księcia, teraz siedziała w moim salonie.
I nie proponowała mi niczego.
Ona mnie już zaangażowała w swój pomysł. I łaskawie
pozwoliła mi się zgodzić.
Głód jest dobry
Po jej wyjściu siedziałem długo ze szklanką w ręku. Dom był
cichy, światła pogaszone. eM już spała. Tylko ekran komputera rzucał swoją
poświatę. Miałem jeszcze popracować, ale gdy spojrzałem na monitor, to nagle
poczułem fizyczną niechęć. Marta wróciła z kolejną wspaniałą przygodą, z
kolejną wspaniałą znajomością, a ja rzeźbiłem swoje rutynowe biznesy.
To na nią powinienem być zły. Ale nie potrafiłem.
Bo dzięki niej poczułem coś, czego nie czułem od jakiegoś
czasu.
Głód.
Nie głód pieniędzy. Te miałem.
Nie głód sukcesu. Chiny szły dobrze.
To był głód nowego wyzwania. Głód nieznanego.
Bo najgorsze w życiu to nie porażka.
To moment, gdy wstajesz rano i wiesz dokładnie, co się
wydarzy. Przewidujesz każdy ruch. Każdą decyzję. Każdy telefon.
Gdy tracisz ten dreszczyk niepewności, który sprawia, że
czujesz się żywy.
Marta to wiedziała. Dlatego przyszła.
Wiedziałem, że za tydzień poznam Mike'a.
Nie wiedziałem jeszcze, że ten facet z Tel Awiwu wprowadzi
mnie w inny świat. Że dzięki niemu awansuję do innej ligi biznesu.
Ale o tym w kolejnym odcinku.
Zapraszam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz