Dziś pierwsza historia z nowej serii wspomnień. Tym razem pokażę Wam lekcje z reklamy.
Dla osób, które zawitały tutaj po raz pierwszy: mam za sobą 20 lat w biznesie, od Polski po Azję. Opowiadam prawdziwe historie o budowaniu firmy od zera, o realiach rynku i lekcjach, które mnie ukształtowały, a Tobie mogą pomóc.
Wszystko naprawdę się wydarzyło. Imiona i detale oczywiście zostały zmienione dla dyskrecji.
To Nie Jest Film. To Reklama
Powstają filmy o kucharzach,
policjantach, politykach. Ale o reklamie, o jej twórcach? Kojarzę dwa.
Pierwszy to “Słodki Listopad”.
Keanu Reeves, genialny pracownik agencji, po kłótni z klientem, który nie
rozumie jego wizji, rzuca wszystko i spędza miesiąc z chorą na raka kobietą.
Wraca odmieniony.
Drugi to “Kate i Leopold”. Meg
Ryan, zakochuje się w księciu przeniesionym w czasie. Zatrudnia go do odegrania
roli w jej reklamie. Ten psuje jej jednak kampanię margaryny, bo podczas
nagrania wypala: “Co to za trucizna? Nie użyłbym tego nawet do smarowania
siodła mojego konia!”.
Przyznajcie sami – ani sexi, ani
jezzi – nie brzmi to też jak praca w branży obracającej rocznie 30 miliardów
złotych, prawda?
Oba te filmy, które regularnie
zapychają ramówkę, nie stały nawet na jednej półce z tym, co naprawdę dzieje
się za kulisami agencji reklamowej.
Prawdziwa reklama to nie
fanaberie genialnych artystów, chociaż na ile ich poznałem, to tak im się
wydaje, że powinno być. To GRA o najwyższą stawkę, pełna strategii, psychologii
i kreatywności ludzi, którzy pracują pod presją, jakiej większość z was nie
jest w stanie sobie wyobrazić.
Stratedzy, copywriterzy, accounci
wspólnie pracują na efekt – postrzeganie marki – na skłonienie CIEBIE do
kupienia właśnie jej produktów.
Uważam, że ci wspaniali ludzie
zasługują na coś więcej niż kiczowatą komedię romantyczną, która razem z drugą
zapełnia non stop ramówki telewizyjne.
Przypadek, a może jednak
przeznaczenie?
Wszystko w moim życiu, co
naprawdę miało znaczenie, zaczynało się od przypadku. Od jednej, pozornie
nieistotnej decyzji. Tak było z nocnym telefonem od Księcia Pogranicza, który
zapoczątkował moją przygodę z Koreą.
I tak też było z reklamą.
Pamiętam to jak dziś. Mama
wróciła od przyjaciółki i zapytała, czy nie chcę zabrać się do Warszawy z jej
zięciem. Zwykła, sąsiedzka przysługa. Taki Uber na dekadę, zanim go wymyślono.
Dla mnie, studenta liczącego każdy grosz, była to okazja do zaoszczędzenia i
szansa na wygodną podróż. Zgodziłem się bez wahania.
Przez dwie godziny jazdy
rozmawialiśmy o wszystkim – o książkach, filmach, życiu studenckim, reklamach.
Gdy dojechaliśmy pod mój akademik, usłyszałem propozycję:
– Wpadnij w poniedziałek do mnie
do firmy. Spodoba ci się to, co robię.
Ja wtedy marzyłem o świecie,
który symbolizował Gordon Gekko i jego „greed is good”. O świecie finansów.
Zdobyłem nawet wizytówkę Tomasza Bardziłowskiego, dla którego chciałem wówczas
pracować. Ale rynek był brutalny. Był kryzys po bańce dot-comów, pełno
profesjonalistów szukało pracy, a ja byłem studentem, pasjonatem bez
doświadczenia.
– Spoko, o której mam być? –
rzuciłem, nie mając nic do stracenia.
– Bądź z samego rana. Tak na…
dziesiątą.
Pomyślałem sobie “niezłe mi ‘z
samego rana’”, ale w poniedziałek stawiłem się punktualnie. Ciekawy, ale bez
żadnych oczekiwań.
Stojąc na ramionach Gigantów
Część z Was kojarzy tę maksymę z
Izaakiem Newtonem, inni z rantem brytyjskiej dwufuntowej monety, ale dla mnie
na zawsze będzie opisywała ekipę, która wówczas pracowała w tej francuskiej
Agencji Reklamowej.
Agencja zajmowała cały budynek.
Drugie piętro – Dom Mediowy, kupujący czas antenowy i bilbordy. Trzecie –
Kreacja, czyli copywriterzy. Czwarte – accounci. Piąte – Prezes, Dyrektor
Generalny i Szefowa Strategii.
Mnie przypadło w udziale być
trybikiem czwartego piętra. Każdy zespół miał tam swoje oddzielne terytorium:
francuskie kosmetyki, francuska motoryzacja i my – sól tej Agencji.
Zaczynaliśmy jako „biznes przy okazji”, a rozrośliśmy się w zespół obsługujący gigantów
polskiego rynku.
Szefem pokoju był Account
Dyrektor, który zdobywał w sobie znany sposób swoich klientów, dzięki temu był
Panem i Władcą swojego pokoju i czasu osób w nim się znajdujących. Zajmował
strategiczną pozycję w kącie naprzeciwko wejścia. Dzięki temu widział, kto
wchodzi, kto pracuje, itp., itd. Przy samym wejściu siedziała Kasia – była
stewardesa – która była account managerem. Za nią siedział Rafael, który był
jej account executive. Po drugiej stronie ściany siedziała Basia – którą za
chwilę poznacie bliżej. Między nią a Bossem zrobiono miejsce dla mnie.
Wszystko od organizacji pracy,
przez „przyziemne” problemy w stylu wsparcie biurowe czy IT, po nawet wzory
dokumentów czy procedur, tak zostało zorganizowane, żeby zdjąć z pracownika
jakikolwiek trud niezwiązany z procesem „produkcyjnym”. Pracownik miał skupić
się na tym, co robi najlepiej, nie rozpraszać się chaosem, czy też zastanawiać
się, na czym i jak ma pracować.
Mimo to praca tutaj była ogromnym
wyzwaniem.
Profesjonalistę męczy praca z
amatorami
Pierwszego dnia wszystko było
przygotowane na moje przyjście. Komputer podłączony, bruliony, długopisy
ułożone. Pani na recepcji wiedziała, że akurat mnie ma nie odsyłać z kwitkiem,
tylko dać znać odpowiedniej osobie, że już się pojawiłem. W chwilę później
zobaczyłem elegancką kobietę wychodzącą z głębi korytarza. Ciemne, długie
włosy, piękna twarz, elegancki kostium opinający obfite kobiece kształty.
Zauroczony słyszałem tylko, jak jej szpilki stukały o podłogę.
— Barbara – przedstawiła się,
podając rękę. – Chodź, porozmawiamy.
Barbara aka Pani Kierownik. Była
kilka lat starsza ode mnie. Była Boginią Piękna, której zdjęcia wieszali sobie
kiedyś nastoletni chłopcy na ścianach lub drzwiach w swoich pokojach, aby
budząc się móc spojrzeć na nią i z radością zacząć nowy dzień. Była przede
wszystkim profesjonalistką, która bardzo dobrze znała się na swojej pracy.
Porozmawiała zemną chwilę o życiu, po czym zadała pięć pytań stricte
marketingowych.
Po piątym “nie wiem” przerwała
rozmowę słowami:
— Fajny jesteś — powiedziała,
wstając. — Ale nie dla mnie. Chodź, powiemy o tym Dyrektorowi.
Szliśmy korytarzem. Pięć minut
wystarczyło, żeby Pani Kierownik uznała, że nie doskakuję do jej wymagań.
Weszliśmy do większego pokoju. Znany mi mężczyzna w jasnej koszuli podniósł
wzrok znad monitora.
— Już? — zapytał zaskoczony.
— Niestety nie mój poziom —
powiedziała bez owijania w bawełnę. — Szukam kogoś, kto mnie odciąży.
Dyrektor zmierzył mnie wzrokiem
innym niż w samochodzie. I po chwili ciszy zaczął dyskusję z Barbarą.
— Masz cztery nowe projekty, tak?
– zapytał, chociaż zapewne dobrze sam wiedział.
— Na wczoraj potrzebuję kogoś do
pomocy! – rzuciła mu w odpowiedzi.
— Jeśli nie podoba ci się mój
wybór, to masz zielone światło i znajdź sobie sama, ale nie płacz mi więcej. –
powiedział, kończąc.
Spojrzał wtedy na mnie.
— Ty zostajesz przy mnie.
Będziesz moim przybocznym — i od razu dodał — Siadaj tutaj. Komputer jest
podłączony, wszystko, jak widzisz, już czeka na ciebie. Za godzinę mamy
pierwsze spotkanie z klientem, idziesz ze mną. Słuchasz, patrzysz, uczysz się.
Nie odzywasz się, chyba że cię zapytam. Jasne?
— Jasne.
Bardziej skinąłem głową niż
wypowiedziałem słowami. Zacząłem ponownie oddychać.
Zostałem Accountem.
Account, to brzmi dumnie!
Zaczniemy od fundamentalnego
pytania. Że kim?
W normalnej gospodarce piekarz
piecze chleb, lekarz leczy, nauczyciel uczy, a kierowca kieruje. Słysząc nazwę
zawodu, wiesz, kim jest dana osoba, jaką pracę wykonuje. Ale „account”? Kim, do
cholery, jest “account”? Jakie jest jego spolszczenie, czy tłumaczenie?
Przyznam, że wówczas nie wiedziałem.
Szybko poznałem jednak, że to
osoba, która jest między młotem a kowadłem. Podlegająca nieustannej presji od
klienta, który płaci i wymaga, i ma prawo powiedzieć: „zgadnij, co ja mam na
myśli i co bym chciał, nawet jeśli sam tego nie wiem”. Z drugiej strony musi
non stop przełamywać opór materii, czyli skłaniać ekipę mózgowców, prawdziwych
brainiaków –KREACJĘ – którzy słysząc ledwo posklejane idee czy koncepty, mają
dostarczyć konkret. Historię, obraz, dźwięk. A wszystko na już, na za chwilę. A
najlepiej na wczoraj.
Dlatego ja na swoje własne
potrzeby nazywałem siebie… kelnerem. Brałem „zamówienie” od klienta, szedłem z
nim piętro niżej i… czekałem, aż powstanie zjadliwy produkt, z którym wracałem
do klienta, który nie zostawiał na pierwotnym projekcie suchej nitki. W związku
z tym wracałem, a wtedy kreacja odmawiała dalszej pracy, bo już uprzednio
zrobiła przecież arcydzieło. I tak w koło Macieju, aż do skutku. Zauważyłem
jednak, że kreacji podobało się to określenie, a niesamowicie bulwersowali się
nim „nasi”, a szczególnie Rafael.
Rafael był mniej więcej w moim
wieku, ale na jego wizytówce nie widniało już „asystent account managera”, a
„account executive”, wiązało się z tą samą pracą, ale brzmiało, przyznajcie,
godniej. Był to chłopak, który przetrwał „falę” i mógł dręczyć „kota”, ale tego
nie robił. Była między nami fajna więź, która przetrwała lata. Spotkaliśmy się
ponownie w 2019roku na targach – przedstawił mnie wtedy swojemu ojcu, doktorowi
farmacji, którego specyfik medyczny próbowałem później wprowadzić na rynek
chiński.
Wracając jednak do meritum. Nikt
tak nie oponował przeciwko mojemu „kelnerowi”, jak właśnie Rafael.
— Nie nazywaj się tak! — krzyczał
z daleka, gdy mnie tylko widział. — Czy nie widzisz, że brzmisz jak porażka?
— Ale tak wygląda ta praca –
broniłem się.
— Może i tak ci się to teraz
wydaje, bo jeszcze mało wiesz o tej pracy. Wiedz za to jedno: jak się tak
nazwiesz, to tak cię będą traktować.
Stuknął palcem w moją pierś i
akcentując każdy wyraz oddzielnie powiedział:
— Do. Not. Discount. Yourself.
Zapamiętałem.
Przyboczny Dyrektora
Moim głównym zadaniem jako
przybocznego było to, o czym marzył każdy account, czyli chodzenie z Dyrektorem
na jego spotkania z klientami. Móc uczestniczyć w rozmowach, na których poza
nami dwoma pojawiała się nasza Strategia, Dyrektor Kreatywny oraz Wszyscy
Święci Marketingu z potężnych koncernów. Gdzie dopinano umowy na wielomilionowe
budżety produkcyjne.
Nasz Dyrektor był mistrzem tego
typu spotkań. Nie dość, że zawsze „cyferkowo” oraz „koncepcyjnie” był do nich
perfekcyjnie przygotowany, to od czasu do czasu potrafił zrobić niespodziewany
show, którym „rozbrajał” klienta. Myślę, że mogę już po tak długim czasie
opisać, jak wyglądała jedna taka akcja z klientem z Pewnego Dużego Koncernu
Spożywczego.
Duża sala konferencyjna, my po
jednej stronie stołu, oni po drugiej. Dyrektor prezentował swoje pomysły.
Strategia pokazywała swoje slajdy. Klient milczał.
Czułem, że coś było nie tak.
— To nie jest to, czego
potrzebujemy — powiedział w końcu szef marketingu klienta. — Nasze dane
pokazują zupełnie coś innego niż wasze.
Dyrektor skinął głową.
— Rozumiem. Możemy przeanalizować
wasze dane i...
— Nie, nie rozumiecie — przerwał
klient. — Wasza agencja nie rozumie naszego produktu. Nie rozumiecie naszej
marki.
Atmosfera gęstniała. Widziałem,
jak Dyrektor Strategii szukała czegoś w swoim laptopie, Dyrektor Kreatywny
zaciskał nerwowo szczękę, bo jeszcze nikt nie spojrzał na arcydzieła, które
przygotował i za które domagał się aplauzu. Nasz Dyrektor miał coś powiedzieć,
ale nie zdołał, bo wtedy otworzyły się drzwi i do salki wszedł Marek, chłopak z
IT. W jednej ręce trzymał czajnik, w drugiej... torebkę zupki rozpuszczalnej
naszego klienta.
— O, przepraszam — powiedział z
rozbrajającym uśmiechem. — Długo tu będziecie? Bo chciałem sobie zupkę zrobić.
Jestem taki głodny, a ona taka dobra.
Zapadła cisza.
Wszyscy tylko patrzyli na torebkę
w jego ręku. On zaś robił wszystko, aby dobrze tę zupkę wszystkim
zaprezentować.
— Widzę, że pracujecie —
skwitował. — To ja nie będę wam dłużej przeszkadzał. Smacznej pracy!
Wyszedł, zamykając drzwi.
Klient patrzył za nim, potem na
nas, potem znowu na drzwi.
— To była... ustawka? — zapytał.
Dyrektor uśmiechnął się tylko i
odpowiedział:
— Nasza ekipa naprawdę używa
tego, co reklamuje.
Szef marketingu roześmiał się
pierwszy. Potem reszta jego zespołu. Napięcie pękło jak bańka mydlana.
— Dobra — powiedział klient. —
Pokażcie mi te dane jeszcze raz.
Spotkanie trwało jeszcze ze dwie
godziny. Ale już po naszej myśli.
Gdy wracaliśmy do pokoju,
zapytałem Dyrektora:
— To była ustawka?
— Ważne, że zadziałało –
usłyszałem.
Szef Wszystkich Szefów w akcji
Pewnego dnia do naszego pokoju
wszedł mężczyzna jak z żurnala. Wysoki, dobrze zbudowany, o lekko szpakowatych
włosach i męskim głosie.
Rafael zamarł z kawą w pół drogi
do ust.
Kasia uśmiechnęła się i
wyprostowała na krześle.
Basia zakończyła rozmowę
telefoniczną w pół zdania.
— Dzień dobry, Panie Prezesie —
powiedział Dyrektor, wstając.
Pan Prezes. Człowiek, który
rzadko opuszczał swój gabinet na piątym piętrze, którego wizyta na naszym
poziomie była jak śnieg w maju.
— Musimy pogadać — powiedział
Szef Wszystkich Szefów do Dyrektora. — O tym przetargu.
— Oczywiście. Sala konferencyjna?
— Nie. Tutaj jest okej.
Rozejrzał się po pokoju, usiadł
na krawędzi biurka Dyrektora. Przez następne kilka minut rozmawiali o jakimś
przetargu, o wymaganiach klienta, o konkurencji, o niemieckim oddziale naszej
Agencji.
Ja próbowałem pracować. Naprawdę
próbowałem. Ale jak się skupić, gdy metr od ciebie siedzi człowiek, o którym
nawet ja wiedziałem, że był legendą branży?
Patrzyłem. Słuchałem. Wchłaniałem
każde słowo.
— Zadzwoń do nich teraz — nagle
powiedział Prezes, wskazując telefon. — Chcę usłyszeć, co mają do powiedzenia.
Dyrektor wykręcił numer i włączył
głośnik.
Odebrał Niemiec. Szef oddziału w
Niemczech. Tamtejszy Pan Prezes.
— Guten Tag...
— English, please — przerwał mu
Prezes, nachylając się nad telefonem. — I don’t have time for German courtesy.
Przez następne kilka minut
słuchałem, jak Prezes w nienagannym angielskim „gotuje” swojego odpowiednika z
Niemiec. Chłodno. Precyzyjnie.
Bezlitośnie.
— You want to work with OUR client, on OUR
market and you did not come to ME first?
— But the client requested...
— I don’t care what the client requested.
Respect me or I will finish your career in our group.
Niemiec nie próbował się dłużej
bronić. Prezes nie dał mu żadnych szans nawet na wyjście z twarzą, przyjął hołd
od niego i zakończył rozmowę.
Ja siedziałem wpatrzony w niego z
otwartymi ustami jak dziecko.
— A ten dlaczego nie pracuje,
tylko się na mnie przygląda? — zapytał momentalnie.
Zamurowało mnie.
— Panie Prezesie, to jest nasz
nowy praktykant — próbował mnie ratować Dyrektor. — Jest na darmowych
praktykach...
— Nie ma nic za darmo — przerwał
mu Prezes, wciąż patrząc na mnie. — Nauka kosztuje. A on nic nie robiąc, źle wpływa
na pozostałych.
Uwierzcie mi, że czułem się tak
jak Frodo, gdy Oko Saurona spoczęło na nim.
— Młody — powiedział Dyrektor
łagodnie. — Leć szybko, zobacz, czy cię nie ma w Kreacji.
Pośpiesznie wstałem. Wyszedłem z
naszego pokoju. Serce waliło mi jak młotem.
Na korytarzu trzeciego piętra
oparłem się o ścianę. Czułem złość. Wstyd. Upokorzenie. Ale też... coś jeszcze.
Na własnej skórze kolejny raz
poznałem, że w tym biznesie nie ma miejsca na widzów. Albo grasz, albo
przeszkadzasz. Albo dodajesz wartość, albo przeszkadzasz innym.
„Nauka kosztuje.”
Londyn calling
Ten etap zaczął się autostopem, a
zakończył w autobusie Eurolines. Ale po kolei. Bardzo podobało mi się to moje
praktykowanie w Agencji. Nie miałem wprawdzie pieniędzy, ale miałem za to masę
wrażeń i ogrom nauki. Niestety nimi nie da się ugotować zupy. Zbliżały się
wakacje, okres, w którym można było zarobić pieniądze umożliwiające utrzymanie
się przez resztę roku. Mój kuzyn przypomniał mi, że pół roku wcześniej, zanim
jeszcze pojawiła się ta praktyka w Agencji, obiecałem mu, że obaj pojedziemy
latem do Londynu. Założymy tam małą firmę remontową i będziemy zarabiać
pieniądze. Kuzyn używał dobrych argumentów, tak że zmiękłem i poszedłem do
Dyrektora mówiąc:
— Jadę do Londynu. Z kuzynem.
Chcemy założyć małą firmę remontową. Muszę zarobić na przyszły rok.
Dyrektor pomilczał przez chwilę,
po czym powiedział:
— Rozumiem. Rodzina. Obietnica.
Pieniądze w ręku. Ale posłuchaj mnie przez moment. Tutaj masz przyszłość. Widzę
to. Nie masz wprawdzie jeszcze pojęcia o reklamie, ale masz coś ważniejszego.
— Ale... – próbowałem mu
niepotrzebnie przerwać.
— Wiem. Pieniądze. — Uśmiechnął
się. — Postaram się załatwić stałą umowę, ale jak odejdziesz, to wszystko
przepadnie.
Patrzyłem na niego.
Wiedziałem, że mówi prawdę.
Wiedziałem, że to szansa.
Ale też wiedziałem, że obiecałem
kuzynowi. Że pieniądze z Londynu będą bardzo duże.
— Potrzebuję czasu do namysłu —
powiedziałem.
— Masz do piątku.
W piątek przyszedłem i pożegnałem
się ze wszystkimi.
Dyrektor nawet nie pytał. Skinął
głową. Bez zaskoczenia. Jakby wiedział.
— Rozumiem. — Podał mi rękę. —
Powodzenia.
Uścisnąłem mu dłoń.
— Dziękuję. Za wszystko.
— Do not discount yourself —
dodał z uśmiechem. — Zapamiętaj to.
Siedząc w autobusie patrzyłem
przez okno na znikającą w tle Warszawę. Miałem 23 lata. Przed sobą kolejną
przygodę, w kieszeni może z 50 funtów.
Nie wiedziałem wtedy, że to nie
był mój koniec w reklamie.
W kolejnym odcinku:
Kreacja. Geniusze, dziwacy,
artyści. I odpowiem na pytanie: dlaczego Prezes – człowiek, który nigdy nie
schodził z piątego piętra – nagle zaczął przychodzić do nas CODZIENNIE.
Do zobaczenia za tydzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz